NIE WSZYSTKIE TREŚCI Z OPUBLIKOWANYCH MATERIAŁÓW, ODZWIERCIEDLAJĄ POGLĄDY ADMINISTRATORA STRONY.
Nie wszystkie treści z opublikowanych artykułów, odzwierciedlają poglądy admina..
STRONA TA ZOSTAŁA ZAŁOŻONA W CELU PROPAGOWANIA ZDROWEGO STYLU ŻYCIA I ODŻYWIANIA. NIECH MOJE BEZINTERESOWNE DZIAŁANIE PRZYSPORZY KORZYŚCI JAK NAJWIĘKSZEJ LICZBIE LUDZI I ZWIERZĄT. BO ZDROWIE SIĘ TYLKO TAKIE MA JAK SIĘ O NIE ZADBA.
Chociaż dziki wirus polio stał się rzadki na świecie, okazuje się, że nie wszystkie szczepionki zawierają osłabione wirusy, co oznacza, że w niektórych z nich znajdują się w pełni żywotne egzemplarze. Może to prowadzić do zakażeń polio osób poddanych szczepieniom w ramach masowych akcji. Ostatnio z powodu małej epidemii polio w Syrii, środowisko medyczne poddało tam szczepieniom około 355 000 dzieci.
Warto też zauważyć, że szczepionki generalnie zawierają toksyczne składniki, jak również tkanki ludzkich płodów. Jest wiele artykułów opisujących skuteczność – bądź jej brak – szczepionek wraz z ich składem i skutkami ubocznymi.
Jest wysoce nielogiczne szczepienie setek tysięcy dzieci w celu zapobieżenia tej chorobie, skoro sama szczepionka prawdopodobnie ją powoduje. Polio przejawia tendencję do rozprzestrzeniania się w krajach o niskim poziomie sanitarnym i do zanikania, kiedy zwiększa się dostępność czystej wody i ogólny poziom higieny.
W roku 2014 Światowa Organizacja Zdrowia (World Health Organization; w skrócie WHO) twierdziła, że polio stanowi globalne zagrożenie dla zdrowia, mimo iż ogólna liczba 68 przypadków została odnotowana głównie w Pakistanie. Wielka Farma kontroluje WHO i dysponuje środkami finansowymi pozwalającymi nakłaniać rządy, w tym amerykański, „do gromadzenia szczepionek, których nigdy się nie wykorzysta”.
Od dziesięcioleci informuje się, że wiele dzieci zapada na świnkę, mimo iż zostały zaszczepione przeciwko tej chorobie. W niedawnym artykule The New York Times oznajmił, że świnka powraca w USA, szczególnie wśród grupy o wysokim wskaźniku immunizacji, to znaczy wśród tych, którzy otrzymali w dzieciństwie dwie dawki szczepionki przeciwko niej. Według jednego z przedstawicieli służby zdrowia cytowanego w The New York Timesie strategią na epidemię świnki ma być podawanie trzeciej dawki szczepionki.
Dziurawiec – susz, napar, odwar, sok, olejek, wódka, czy nalewka – te wszystkie cuda o rozlicznych zastosowaniach, goszczą w polskich domach od pradawnych już czasów. W lecznictwie ludowym dziurawiec był i nadal jest uważany za lek uniwersalny, a przy tym niezwykle skuteczny.
Dziurawiec dawniej zwany jako polna ruta, nazywany również świętojańskim zielem, zielem Św. Jana, krwią Chrystusa, krewką Matki Boskiej, dzwonkami Panny Marii, obieżyświatem, arliką, czy przestrzelonem to niezaprzeczalnie prawdziwy skarb polskiej ziemi.
Swą aktualną nazwę zawdzięcza drobniutkim dziurkom na swych listkach, które doskonale można ujrzeć, spoglądając na roślinę pod słońce, a które tak naprawdę są małymi, przeźroczystymi zbiorniczkami olejków eterycznych.
Nawiązanie do krwi w innych nazwach wynika z faktu, iż płatki kwiatków potarte o palce wydzielają krwistoczerwony sok, barwiąc je tym samym na kolor czerwony.
Stąd też późniejsze wykorzystanie dziurawca przy farbowaniu tkanin, co ciekawe, nie tylko na kolor czerwony, czy różowy, ale i żółty oraz zielony.
Właściwości dziurawca doceniano już w czasach prasłowiańskich.
Prowadząc wykopaliska, stwierdzono jego obecność w osadach Biskupina (sprzed 2500 lat) wraz z 19 innymi roślinami leczniczymi.
Wzmianki o stosowaniu dziurawca można znaleźć w różnych częściach świata i w różnym czasu.
Od dawna ceniono tę pogodną roślinę nie tylko za jej właściwości lecznicze, ale również przypisywano jej działania magiczne.
W starożytności wierzono, iż rzymski gladiator namaszczony przed walką olejem z dziurawca cieszył się niewyczerpalną siłą.
W ludowym jeszcze pogańskim życiu codziennym ziele dziurawca służyło do wróżenia, wykrywania chorób i ochrony przed wszelkim „złem”.
W zależności od regionu zatkane zielem dziurawca wszelkie szczeliny domu, wraz z kominem bądź wykonane z niego wianuszki, zawieszone w oknie, miały za zadanie czuwać nad matkami i chronić nowonarodzone niemowlęta przed podmienieniem ich przez boginki i żeńskie demony.
Wianek ze złocistego zioła wieszany w oknie strzegł dodatkowo przed uderzeniem piorunów.
Bukiet suszonego dziurawca wkładany pod poduszkę z kolei gwarantował lepszy sen.
Gdzie go spotkać i kiedy zbierać?
Dziurawiec rośnie na nizinach i w niższych partiach gór.
Możemy go spotkać zarówno w na obrzeżach leśnych, w borach i pozostałych typach lasu, jak i na polanach, suchych łąkach i ugorach.
Naziemną część ziela bądź same jego kwiaty zbieramy w ładny, słoneczny dzień, w okresie szczytowego rozkwitu rośliny.
Bardzo często jest to czas niedługo po dniu św. Jana, w którym to roślina zazwyczaj zakwita.
Zebrane zioło suszymy w suchym, przewiewnym i nienasłonecznionym miejscu, a następnie przechowujemy szczelnie zamknięte w papierowych torbach.
Działanie i zastosowanie dziurawca
Dziurawiec wykazuje działanie przeciwskurczowe, rozszerzająco na naczynia narządów wewnętrznych (jelita, żyły odwodowe), antyseptyczne, przeciwbólowe, ściągające, żółcio- i moczopędne, regenerujące, gojące, a także uspokajające i wzmacniające układ nerwowy.
Dziurawiec przyjmowany wewnętrznie pomaga nam przy: depresji, psychozach, stanach lękowych, nerwowym niepokoju, zaburzeniach klimakterycznych i ogólnym wyczerpaniu nerwowym.
Wspomaga pracę naszej wątroby i dróg żółciowych.
Stosowany jest przy leczeniu wrzodów żołądka, dwunastnicy oraz zaburzeń czynności układu pokarmowego.
Napar bądź odwar z dziurawca jest pomocny również przy niemiłym zapachu z jamy ustnej (płuczemy nim wówczas usta), nieżycie nosa, czy zapaleniu gardła.
Ponadto, herbatka parzona z dziurawca przynosi pomoc w nocnym moczeniu się dzieci, choć dla maluchów do lat 6, zalecana jest większa uważność przy stosowaniu owego zioła.
Masaż z jego udziałem przynosi ulgę przy nerwobólach, bólach mięśni i reumatyzmie.
Co ważne, dziurawiec wspomaga również leczenie alkoholizmu.
W przypadku leczenia depresji sama herbatka ze słonecznego zioła nie wystarczy, tutaj o wiele lepiej sprawdzą się preparaty ze skoncentrowanymi właściwościami dziurawca.
Stosowanie takich leków w przypadku lekkich i średnich form depresji stało się bardzo popularne.
Wyniki wszystkich badań wykazały, iż w przypadku łagodnej i umiarkowanej depresji leczenie za pomocą dziurawca przynosi 70% skuteczności.
W większości przypadków poprawę stanu zdrowia chorego zaobserwowano po upływie dwóch tygodni.
Dodatkowym, bardzo istotnym aspektem, jest fakt, iż stosowanie dziurawca nie pociąga za sobą efektów ubocznych, czego niestety nie można powiedzieć o lekach syntetycznych.
Słoiczek zakręcamy i podgrzewany w kąpieli wodnej przez około 30 minut.
Następnie przecedzamy przez gazę i zlewamy olej do słoiczka.
Ta niebywała mikstura ma działanie rozgrzewające, idealnie nadaje się zatem do smarowania obolałego brzucha, przynosząc tym samym ulgę, gdy dokuczają nam problemy związane z wypróżnianiem, bądź zwykłe napięcie w okolicy krzyża, czy podbrzusza.
Zdecydowanie jest to niezbędne wyposażenie każdego domu, stanowi bowiem pierwszą pomoc przy wyżej wspomnianych bólach brzucha, wyziębieniu nerek, czy płuc, rozgrzewa również ręce i stopy, doskonale zatem sprawdza się przy reumatyzmie, ale i artretyzmie.
Dziurawiec ma w sobie ogromną siłę, odganiającą wszelkie zimno, chłód, zastój, mrok, niemoc i marazm.
Gorąco polecam smarowanie nim nerek osobom cierpiącym na depresję.
ZDROWEGO I SMACZNEGO!
Korzystajmy z bogactw, jakie daje nam natura, żadna bowiem, nawet najbardziej wyszukana syntetyczna pigułka, nie jest w stanie zapewnić nam tak nieskazitelnej siły życiowej, jaka tkwi w zrodzonych z ziemi ziołach.
Ważne, by pamiętać, iż przy stosowaniu dużych dawek dziurawca musimy uważać na promienie słoneczne.
Bezpośrednie wystawianie się wówczas na ich działanie bądź korzystanie z solarium przy jednoczesnym przyjmowaniu naszego zioła może doprowadzić do fotouczulenia.
Ostrożność należy zachować także w przypadku, gdy przyjmujemy leki syntetyczne, gdyż preparaty z dziurawca mogą wchodzić z nimi w interakcje.
P.S. Informacje przedstawione w artykule nie są pisane przez lekarza. Nie są one fachową opinią, ani poradą medyczną. Nie mogą zastąpić opinii i wiedzy pracownika służby zdrowia, np. lekarza. Wszelkie rady, które są na mojej stronie stosujesz wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Pewnym jest, że produkcja wszystkiego, co kupujemy w sklepie spożywczym, od orzechów i kapusty, po jabłka, w jakimś stopniu wpłynęła na otaczającą nas przyrodę. Wykorzystane nawozy zanieczyściły zasoby wód, kolejne połacie pól zajęły miejsce dotychczas zajmowane przez las, a do powietrza trafił dwutlenek węgla w trakcie transportu żywności z jednego miejsca do drugiego. Jednak okazuje się, że nie każdy kwiat brokuła czy opakowanie Goudy pozostawia po sobie taki sam „ślad ekologiczny”. Artykuł opublikowany w czasopiśmie naukowym „Science” wskazuje, że produkcja tych samych towarów stojących obok siebie na sklepowej półce, może w znacznie różnym stopniu wpłynąć na nasze środowisko.
Autorzy artykułu, naukowcy: Joseph Poore z Uniwersytetu w Oksfordzie oraz Thomas Nemecek ze szwajcarskiego instytutu badawczego Agroscope, przeanalizowali wyniki 570 badań z ostatnich 20 lat z dziedziny produkcji żywności. Zestawili oni dane dotyczące 40 rodzajów produktów rolnych (stanowiących 90% pożywienia na naszej planecie) wytwarzanych przez 40 tysięcy gospodarstw ze 119 krajów. Następnie określili ślad ekologiczny każdego nich, od momentu rozpoczęcia jego wytwarzania, na talerzu konsumenta kończąc. Pod uwagę wzięto wielkość powierzchni i wody potrzebnej do produkcji danego towaru oraz ilość zanieczyszczeń odprowadzonych w jej trakcie do wód i powietrza, w tym gazów cieplarnianych.
Wyniki analizy potwierdziły, że istnieją produkty, których wytwarzanie znacznie bardziej szkodzi środowisku niż ma to miejsce u pozostałych. Przykładem mogą być banany, które potrzebują dużo większego areału upraw niż na przykład cebule. Różnice pojawiają się także w grupie tego samego towaru, oferowanego jednak przez różnych producentów. W przypadku wołowiny z hodowli przemysłowej ilość powstałych zanieczyszczeń jest 12-krotnie większa niż przy wołowinie otrzymanej od krów hodowanych metodą tradycyjną. Uprawa ekologicznych pomidorów niemalże nie emituje gazów cieplniarnianych, podczas gdy w rolnictwie wielkoobszarowym na kilogram tych warzyw przypada aż 6 kilogramów CO2 wypuszczanego do atmosfery. Podobnie jest z kawą: przy uprawach na skalę przemysłową emisja gazów cieplarnianych jest o ponad 1000% większa niż w przypadku kawy ekologicznej. Tą samą zależność można zaobserwować u innych towarów wytwarzanych mniej lub bardziej przyjaznymi dla środowiska metodami.
Poore twierdzi, że czynnikiem decydującym o wielkości śladu ekologicznego jest położenie geograficzne producenta. Jednak różnice pomiędzy poszczególnymi ich grupami są zbyt duże by móc je wytłumaczyć ich lokalizacją. Przykładowo, w regionach gdzie uprawia się ryż, część rolników co roku zalewa pola przez długi okres czasu, przez co marnuje wodę oraz zanieczyszcza jej odbiorniki: rzeki i jeziora. Inni są bardziej dokładni, zalewanie trwa krócej, przez co jego wpływ na środowisko jest znacznie mniejsze. Kolejna sprawa to sam proces przetwarzania ryżu: otrzymanie białego jest dla środowiska 500-krotnie większym obciążeniem niż brązowego.
Fakt, że tak wielu rolników nie przejmuje się otaczającą nas przyrodą, może budzić niepokój, jednak Craig Cox z organizacji Environmental Working Group widzi to inaczej: „Tak naprawdę, to dobra informacja.” – twierdzi Craig. „Oznacza bowiem, że wielkość szkód, jakie wyrządzamy środowisku można zmniejszyć już poprzez zmianę praktyk rolniczych. Sposób, w jaki produkujemy żywność, może mieć znacząco różny wpływ na naszą przyrodę.”
Autorzy artykułu podkreślają, że nieraz niewielkie zmiany mogą mieć ogromne znaczenie. Wyniki analizy pokazały, że 25 % światowych producentów żywności odpowiada aż w 53% za szkodliwe oddziaływanie na środowisko. Zatem zmiana nawyków 1/4 rolników może przynieść wymierne korzyści. Wskazanie jej kierunku powinna poprzedzić jednak dogłębna analiza każdego z przypadków. „To, co sprawdzi się u jednej grupy producentów niekoniecznie okaże się dobrą wskazówką dla innej grupy.” – twierdzi Poore. „Branża rolno-spożywcza to sektor wymagający wielu różnych rozwiązań dopasowanych do milionów rozmaitych producentów.”
Większość zmian powinna zapoczątkować właściwa polityka rolna. Jednak Poor dodaje, że także konsumenci mają w tej sprawie wiele do powiedzenia. Przykładowo, za szkodliwe oddziaływanie na przyrodę odpowiada przede wszystkim produkcja mięsa. Dziś hodowle zużywają 83% wszystkich powierzchni przeznaczonych pod rolnictwo i odpowiadają za 58% emisji zanieczyszczeń do atmosfery. „Do tego dochodzą statystyki, zgodnie z którymi hodowla przemysłowa bydła emituje średnio 25000% więcej gazów cieplarnianych i zużywa 11000% powierzchni w przeliczeniu na jeden gram białka niż rośliny strączkowe” – dodaje Poore. Według niego, jeśli wszyscy ludzie przeszliby na weganizm, to świat mógłby zrezygnować z 75% powierzchni upraw, a nadal wystarczyłoby kalorii do jego nakarmienia. Skoro jednak większość z nas nie chce odmówić sobie jajek, sera czy burgerów, to i tak ograniczenie ich spożycia choćby o połowę i zmiana praktyk ich najgorszych producentów w ogromnym stopniu poprawiłaby stan naszej przyrody. „Istnieją sposoby by pozyskiwać mięso w bardziej przyjazny dla środowiska sposób” – twierdzi Cox. „Nie można uciec od faktu, że produkcja mięsa potrzebuje dużych zasobów naszej planety. Jednak możemy i powinniśmy ją zmienić na bardziej przyjazną środowisku.”
Autorzy artykułu analizowali badania opublikowane do roku 2016. Od tego czasu pojawiły się wyniki kolejnych 300. „Istnieje jeszcze wiele do zrobienia w tym temacie” – podsumowuje Poore. „Jednak nie czekając na kolejne analizy naukowe już dziś można zacząć zmieniać praktyki nawet niewielkiej grupy producentów. A w przyszłości dostrzec zachodzące w naszym otoczeniu zmiany.”
Uniwersytet w Southampton przeprowadził w 2007 r. badania, które dowiodły, że sztuczne barwniki i dodatki spożywcze zawarte w produktach dla dzieci powodują chorobliwą nadaktywność.
Wśród wymienionych szkodliwych substancji znajduje się także powszechnie stosowany w produktach żywnościowych benzoesan sodu.
Firma PepsiCo poinformowała, że nie podejmie na razie decyzji na temat zaprzestania stosowania szkodliwych dla dzieci dodatków. Coca-Cola, GlaxoSmith Kline (która produkuje napoje energetyzujące), oraz Unilever odmówiły komentarzy w tej sprawie.
Ponad 30 lat temu amerykański naukowiec Ben Feingold po raz pierwszy zasugerował, że sztuczne barwniki i inne dodatki do żywności są powodem nadaktywności i braku skupienia u dzieci. Cechy te uważa się za zapowiedź przyszłych problemów w szkole, szczególnie z czytaniem, a także zachowań aspołecznych. Na podstawie przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii badania stwierdzono, że 2,5 proc. uczniów jest dotkniętych tą przypadłością, podczas gdy badania międzynarodowe mówią o 5-10 proc.
Szkodliwe substancje dodawane do żywności (w tym dziecięcej) tylko w celu zwiększenia sprzedaży i uzależnienia konsumentów od poszczególnych produktów, to m.in.:
Tartrazyna E102 – cytrynowożółty barwnik pozyskiwany ze smoły węglowej.
Azorubina E122 – czerwony barwnik wykorzystywany w produktach poddawanych obróbce cieplnej, jak budyń, marcepan, jogurt i serniki.
Benzoesan sodu E211 – substancja konserwująca działająca w środowisku kwaśnym, powszechnie stosowana w napojach gazowanych, occie i płynach do płukania jamy ustnej.
E110 żółcień pomarańczowa – barwnik pozyskiwany ze smoły węglowej, wykorzystywany w produkcji napojów z syropu pomarańczowego, galaretek i deserów cytrynowych.
Czerwień koszenilowa 4R E124 – barwnik syntetyzowany ze smoły węglowej, zakazany w USA.
Żółcień chinolinowa E104 – jaskrawożółty barwnik z domieszką zieleni, wykorzystywany w stosowanych zewnętrznie lekach i kosmetykach.
Postanowiliśmy przetłumaczyć i opublikować ten artykuł (Redakcja 3rm.info), aby pokazać, jak daleko może zajść medycyna, kiedy zysk jest na pierwszym planie.Oto opis sytuacji w branży pobierania narządów w Stanach Zjednoczonych.(uwaga MedAlternativy.info)
Do 1968 roku człowiek był uważany za zmarłego dopiero po tym, jak ustawało jego oddychanie i bicie serca na pewien okres czasu. Obecny termin „śmierć mózgu” po prostu nie istniał.
Kiedy chirurdzy zdali sobie sprawę, że mają możliwość pobrania narządów od osoby wyraźnie „bliskiej śmierci” i przeszczepienia ich innemu pacjentowi, aby przedłużyć mu życie, otworzyli coś w rodzaju puszki Pandory.
Najpierw, w drodze prób i błędów odkryli oni, że wykonanie cudownych chirurgicznych przeszczepów narządów z naprawdę martwego ciała jest niemożliwe, nawet jeśli krążenie krwi ustało zaledwie kilka minut temu, ponieważ nieodwracalne zmiany w narządach zaczynają się po bardzo krótkim okresie czasu po zatrzymaniu krążenia.
I wówczas, aby uzasadnić swoje eksperymentalne metody, powstała konieczność, potrzebne było pewne rozwiązanie, w wyniku czego powstał termin „śmierć mózgu”.
Podejmuje się wiele wysiłków, aby dostać się do waszych narządów
Aby narząd był przydatny do przeszczepu, musi być on zdrowy i pobrany od żywej osoby.
Po potwierdzeniu decyzji o pobraniu narządów po śmierci mózgowej (DSM) lub po zatrzymaniu akcji serca (DOS) i uzyskaniu zgody od zrozpaczonych krewnych „dawca narządów” często poddawany jest kilkugodzinnym lub nawet kilkudniowym męczącym zabiegom, stosowanym w celu zachowania ciała – pojemnika z „częściami zamiennymi”. „Dawca narządów” jest zmuszony znosić niezwykle bolesne i niekończące się procedury chemiczne, przygotowujące pobranie narządów. „Dawca”, w dosłownym znaczeniu tego słowa, staje się magazynem narządów wyłącznie tylko w celu ich zachowania do chwili, dopóki nie zostanie znaleziony odpowiedni pacjent, który potrzebuje przeszczepu.
Pobieranie narządów po zaprzestaniu krążenia (DPC) dopuszczalne jest na neurologicznie zdrowych dawcach, którzy nie są objęci kryteriami śmierci neurologicznej lub śmierci mózgu przed zatrzymaniem krążenia. Warunki te wiążą się z najbardziej kontrowersyjnymi przypadkami związanymi z pobieraniem narządów, oczekiwanymi przy obowiązkowym stosowaniu DPC w przypadku nieodwracalnej śmierci lub śmierci spowodowanej zawałem serca w szpitalach na całym obszarze Stanów Zjednoczonych.
Prawda o strasznych procedurach i ŚMIERCI „DAWCY”
Podczas usuwania narządu pacjentowi podaje się środek paraliżujący, znieczulenie nie jest stosowane! Usunięcie kilku narządów wymaga średnio 3-4 godzinnej operacji, podczas której serce nadal bije, ciśnienie krwi pozostaje w normie, a oddychanie nie jest wstrzymane, ponieważ pacjent jest podłączony do urządzenia sztucznej wentylacji płuc (sztuczne płuco-serce). Narządy są wycinane, a na końcu zatrzymuje się serce, tuż przed jego pobraniem.
Dobrze udokumentowanym jest fakt, że częstotliwość akcji serca i ciśnienie krwi wzrasta w przypadku, gdy wykonywane jest nacięcie. Jest to ta sama reakcja, którą obserwuje często anestezjolog, gdy leki przeciwbólowe nie działają. I, jak powiedziano powyżej, dawcy narządów nie są poddawani znieczuleniu.
Rośnie liczba pielęgniarek i anestezjologów, protestujących przeciwko tej praktyce, po obserwacji zachowań rzekomego „trupa”. Jego ruchy są czasami tak gwałtowne, że uniemożliwiają kontynuowanie usunięcia narządów. W wyniku ich własnych doświadczeń i świadectw kolegów wielu lekarzy odmawia pracy w tym zakresie.
Szpitale w Nowym Jorku codziennie „zbierają żniwo” narządów od pacjentów, jeszcze zanim tamci umarli, jak twierdzi się w jednym z procesów sądowych. Nowojorska Sieć Dawców Narządów jest oskarżana w nim o zmuszanie lekarzy do rozpoznawania śmierci mózgu pacjenta, kiedy tamci jeszcze żyją. Powód Patrick McMahon, lat 50, uważa, że jeden na pięciu pacjentów nadal wykazuje oznaki aktywności mózgu, podczas gdy chirurdzy deklarują jego śmierć i rozpoczynają wycinanie narządów.
„Robią z siebie Boga”, – powiedział McMahon, były koordynator ds. transplantacji, mówiąc, że został zwolniony po zaledwie 4 miesiącach od objęcia stanowiska za rozgłaszanie tej praktyki. Według niego, Sieć Transplantacji Narządów zarabia „miliony i miliony”, sprzedając narządy szpitalom i firmom ubezpieczeniowym w celu przeszczepów.
„Serca, płuca, nerki, stawy, kości, skóra, jelita, zastawki, oczy – wszystko to – to są ogromne pieniądze”.
Weteran wojenny Sił Powietrznych USA i była pielęgniarka dodają, że ograniczone w środki pieniężne szpitale są skłonne śpieszyć się, aby rozpoznawać śmierć mózgu u pacjenta, ponieważ uwalnia to dodatkowe łóżko – miejsce.
W pozwie złożonym w Sądzie Najwyższym Manhattanu w 2012 roku cytowane są słowa 19-letniej ofiary wypadku samochodowego, która nadal oddychała i wykazywała oznaki aktywności mózgu, podczas gdy lekarze dali zielone światło na wycinanie narządów z jego ciała.
Przedstawiciele Sieci Narządów do Przeszczepów, włącznie z dyrektorem Michaelem Goldsteinem, jak zakłada się, zmuszali pracowników Centrum Medycznego Instytutu w Nassau do uznania nastolatka za martwego, twierdząc podczas narady selekcyjnej – że „Chłopak jest martwy, jasne to dla was, czy nie?”. Ale McMahon powiedział, że był przekonany, że dziewiętnastoletni chłopak miał szansę przeżyć („wykaraskać się” – jak powiedział).
W pozwie wymienia się trzy kolejne przypadki z pacjentami, którzy nadal trwali przy życiu, podczas gdy lekarze wypisywali „zawiadomienie” – oficjalne oświadczenie szpitala, że u pacjenta nastąpiła śmierć mózgu, które, podobnie jak zgoda najbliższych krewnych, jest wymagana do rozpoczęcia procedury, dotyczącej wykonania przeszczepu.
W pozwie stwierdza się, że jeden z pacjentów był hospitalizowany w szpitalu „Kings County” na Brooklynie, miesiąc później, również demonstrując aktywność mózgu. W pozwie stwierdza się, że Mac Makhon protestował, ale został zignorowany przez personel szpitala i Sieć Dawców Przeszczepów, po czym pacjent został uznany za zmarłego i pocięty na narządy.
W listopadzie 2011 roku u kobiety, zabranej do szpitala Uniwersytetu Staten Island po przedawkowaniu narkotyków, rozpoznano śmierć mózgu i już zamierzano przystąpić do pobierania jej narządów, gdy McMahon zauważył, że zostało wstrzyknięte jej „paraliżujące znieczulenie”, ponieważ jej ciało nadal drgało.
„Nadal miała aktywność mózgu, kiedy zaczęli otwierać jej ciało na stole operacyjnym” – powiedział McMahon stronie MailOnline. „Wprowadzono w nią paralizator, chociaż nie ma sensu wprowadzać paralizatora do zmarłej osoby”.
McMahon oświadczył, że powiedział to lekarzowi, który wprowadził jej preparat i ten nie potrafił od razu dać mu odpowiedzi. „W końcu powiedział, że kazano mu to zrobić, ponieważ kiedy zaczęli otwierać klatkę piersiową, to klatka piersiowa kobiety drgała i pierś kobiety przeszkadzała w operacji. A paralizator tylko paraliżuje, on nie zmniejsza bólu” – powiedział McMahon.
McMahon dodał, że chirurdzy wycięli wszystko, co mogli. „Wyjęli oczy, stawy. Widziałem to wszystko, podczas gdy kłóciłem się z lekarzami. Włożyli plastikowe kości zamiast prawdziwych”.
Zgodnie z pozwem, gdy McMahon nadal zadawał pytania na temat tego oburzającego incydentu, inny pracownik Sieci Dawców Narządów powiedział personelowi szpitala, że ten „niewykwalifikowany wichrzyciel, stale wtrąca się z banalnymi pytaniami”.
McMahon dodał, że członkowie personelu, którzy wycięli największą liczbę narządów rocznie, na Boże Narodzenie otrzymują premie. „Jeśli lekarze pracują wydajnie, pozyskując wiele narządów do przeszczepów, to w grudniu otrzymują premię pieniężną” – powiedział.
Wspomniany wyżej weteran, który pracował w Sieci Dawców Narządów od lipca do listopada, powiedział, że około 30-40 członków personelu podróżuje do szpitali, starając się uzyskać rodzinne podpisy na darowizny narządów.
Średnie ceny przeszczepów w USA: serce – 1 milion dolarów, oba płuca – 800 tysięcy dolarów, wątroba – 850 tysięcy dolarów, nerka – 275 tysięcy dolarów.
Ponad 123 tysiące osób znajduje się na listach do przeszczepów w Stanach Zjednoczonych, z czego 100 tysięcy czeka na nowe nerki. Jednak zapotrzebowanie na zdrowe narządy znacznie przekracza ilość narządów od dawców. W ubiegłym roku zgodnie z danymi Sieci Narządów do Przeszczepów USA w 2014 roku w całym kraju przeprowadzono zaledwie 28 000 operacji transplantacyjnych.
Ponieważ dawcy często jeszcze żyją, gdy pobiera się z nich narządy, społeczność medyczna nie powinna wymagać, by dawcy zostali uznani za zmarłych, ale przyjąć bardziej „uczciwe” kryteria moralne, które pozwolą na pobranie narządów od „umierających” lub „ciężko rannych” pacjentów za odpowiednią zgodą, jak stwierdzili trzej czołowi eksperci.
Podobne podejście, według ich słów, pomogłoby uniknąć „pseudo-obiektywnych” stwierdzeń, że dawca jest „naprawdę martwy”, co zwykle opiera się na czysto ideologicznych określeniach śmierci, mających na celu zwiększenie liczby narządów dawców i co pozwoliłoby lekarzom, pobierającym te narządy, być bardziej uczciwymi przed opinią publiczną i zapewnić przekonanie, że dawcy nie odczuwają bólu podczas operacji.
Te budzące grozę komentarze zostały wypowiedziane przez doktora Neila Lazara, dyrektora oddziału intensywnej opieki medycznej i chirurgicznej w Głównym Szpitalu w Toronto, przez doktora Maxwella J. Smitha z Uniwersytetu w Toronto i Davida Rodrigueza-Ariasa z Uniwersytetu Pais-Vasco w Hiszpanii, podczas Amerykańskiej Konferencji Bioetycznej w październiku w Toronto i opublikowane w niedawnym artykule w American Journal of Bioethics. „Ponieważ istnieje ogólne założenie, że zmarłym pacjentom nie można uczynić szkody, „zasada martwego dawcy „prowadzi do niebezpiecznego błędu”, – piszą oni.
„Ostatecznie, dla ochrony i szacunku potencjalnych dawców ważne jest nie podpisanie zawiadomienia o śmierci, ale raczej przekonanie, że nie będą musieli oni cierpieć i gwarancja, że ich niezależność jest szanowana”.
Zamiast tak zwanej „Reguły Martwego Dawcy” (ros. – Правила Мёртвого Донора – ПДД), autorzy proponują „ochronę dawców przed szkodą” (czyli, aby otrzymywali znieczulenia, by nie odczuwać bólu podczas operacji pobierania narządów), potrzebę otrzymania zgody na pobranie narządów i oświadczają, że społeczeństwo „powinno być w pełni poinformowane o wyjściowo spornym charakterze wszelkich kryteriów rejestracji śmierci pacjenta.”
Specjaliści ci podkreślają, że opracowanie kryteriów tak zwanej „śmierci mózgu”, która jest często wykorzystywana przy rejestracji śmierci przed pobraniem narządów do przeszczepów, było „strategią ideologiczną”, mającą na celu zwiększenie rezerwy dawców i która okazała się „empirycznie i teoretycznie niepoprawną”. Krytykują oni również niedawne próby tworzenia nowych, jeszcze bardziej luźnych definicji śmierci, takich jak śmierć z powodu ustania krążenia, które, jak mówią, są jedynie „pretekstem” do ogłoszenia pacjenta za zmarłego, aby pobrać jego narządy.
Dzięki wywiadowi, przeprowadzonemu w 2013 roku z doktorem Paulem Burne, 80-letnim neonatologiem, odsłaniającego ciemną stronę biznesu szpitalnego, staje się jasne, że pojęcie „śmierci mózgu” jest całkowicie i w pełni sfabrykowane wyłącznie w jednym celu – legitymizacji zabijania żywych ludzi, aby czerpać korzyści z ich narządów.
Ludziom, którzy często trafiają do szpitali w wyniku wypadków samochodowych i przedawkowania narkotyków lub czegoś podobnego, aplikuje się środki paraliżujące, ALE NIE ZNIECZULAJĄCE !!!
Personel medyczny dosłownie rozrywa klatkę piersiową tych niewinnych ludzi i wycina ich narządy, jeden po drugim, zostawiając serce na sam koniec, po czym, naturalnie, oni umierają.
Ludzie, czas się obudzić!
Jeśli nie chcecie być zamęczonymi na śmierć przez sadystycznych medyków, POWIEDZCIE NIE POBIERANIU NARZĄDÓW! Zło pozostaje złem, jak by go nie nazywać!
Źródło: MedAnternet.Info
Źródło:
ШОКИРУЮЩАЯ ПРАВДА… Доноры органов всё ещё живы во время извлечения органов для трансплантации
Z treści artykułu i innych podobnych publikacji powinniśmy wyciągnąć następujące wnioski:
* chorzy, kierowani do szpitali oraz ich krewni w żadnym przypadku nie powinni wyrażać zgody na pobieranie narządów z ich ciał po śmierci, aby nie dopuszczać do nieludzkiego traktowania ciał zmarłych, kiedy wycinane są z nich narządy bez znieczulania, kiedy odczuwają oni jeszcze ból, tylko nie mogą tego powiedzieć. W żadnym przypadku nie wolno za życia robić pisemnych oświadczeń, zawierających zgodę na pobieranie narządów z ciała po śmierci;
* powinniśmy pamiętać o ludziach, będących w letargu, którzy samoistnie wracają do życia niekiedy po 3-ch dniach pozornej śmierci (czasem nawet w trumnie podczas uroczystości pogrzebowych), jak też o ludziach, którzy mając misję od Boga przebywali po śmierci przez wiele godzin (nawet przez 72 godziny lub dłużej poza ciałem – Tatiana Biełous, Kławdia Ustiużanina, sługa Boży Andriej, służebnica Boża Anna i inni, aby zwiedzić raj i piekło i opowiadać o tym po wskrzeszeniu innym, aby się nawrócili i nie grzeszyli). Świadectwa o życiu pozagrobowym tych 4-ch wyżej wymienionych są dostępne na prawosławnych stronach internetowych lub z moich tłumaczeń (mogę natychmiast wysłać po otrzymaniu prośby; adres mój – patrz wyżej). Warto też polecić książkę Alberta J. Heberta „Wskrzeszeni. Udokumentowane historie czterystu przywróconych do życia”.
* w żadnym przypadku nie wolno wyrażać życzenia lub zgody na kremację zwłok. Czasem krewni decydują samowolnie o kremacji, mimo że chory za życia absolutnie na to się nie zgadzał. Jest to wielki grzech wobec naszej wiary i Pisma Świętego.
Napowietrzne linie elektryczne, stacje bazowe sieci komórkowych i inne temu podobne instalacje, jednym słowem symbol naszej cywilizacji, działają kosztem otaczającej nas przyrody. W opublikowanym niedawno raporcie wskazano, że promieniowanie elektromagnetyczne emitowane przez te urządzenia stanowi ogromne zagrożenie dla otaczającej nas przyrody (a tym samym i dla nas). Ekolodzy biją na alarm, że wprowadzenie technologii 5G dla fauny i flory z pewnością okaże się jeszcze gorsze w skutkach.
Raport przygotowała EKLIPSE, działająca przy Unii Europejskiej Komisja Rewizyjna. W tym celu przeanalizowała ona 97 różnych publikacji naukowych. Wynik okazał się jednoznaczny: promieniowanie elektromagnetyczne zagraża owadom, ptakom, roślinom i innym żyjącym wokół nas istotom. Okazuje się, że przede wszystkim wywołuje ono u nich zakłócenia w tzw. orientacji magnetycznej. Ponadto, może również szkodliwie wpływać na ich metabolizm. Niestety lista technologii, które w związku z tym jest dla przyrody niebezpieczna, jest całkiem spora: linie energetyczne, radary, transmitery sygnałów telewizyjnych i radiowych, sieci: Wi-Fi, 2G, 3G i 4G. Jednocześnie autorzy raportu dodają, że wprowadzenie 5G okaże się dla Matki Ziemi jeszcze bardziej szkodliwe. We wnioskach EKLIPSE podkreśliła „konieczność wzmocnienia podstawy naukowej potwierdzającej przedstawioną w raporcie tezę. W tym celu należy przeprowadzić wysokiej jakości, dokładne oraz możliwe do odtworzenia badania, o których wynikach poinformowane zostanie społeczeństwo i politycy oraz wprowadzone zostaną odpowiednie regulacje prawne.”
Wywodząca się z Anglii organizacja o nazwie Buglife chce, by w końcu określono niebezpieczeństwa związane z promieniowaniem elektromagnetycznym. Jej przewodniczący, Matt Shardlow, dodaje: „We wszystkich obszarach mamy odpowiednie ograniczenia chroniące nasze środowisko. Jednak nadal, nawet w Europie, nie ustalono żadnych limitów dla promieniowania elektromagnetycznego. Jednocześnie skoro ich nie ma, to nikt się do nich nie dostosowuje”. Shardlow dodaje, że choć czynnik ten jest niewidoczny dla naszego oka, to nie oznacza to, że nie wywołuje on szkód na poziomie komórkowym czy neuronowym.
Poza rosnącymi obawami związanymi z wpływem promieniowania elektromagnetycznego na środowisko i przyrodę, coraz częściej słyszy się także opinie na temat jego oddziaływania na nas, ludzi. Przykładowo, szkodliwość telefonii komórkowej została potwierdzona już w wielu badaniach. Jedno z ostatnich dotyczyło jej związku z zachorowalnością na nowotwory u szczurów. Po przeanalizowaniu kosztującego ponad 25 milionów dolarów badania, przeprowadzonego przez amerykańskich ekspertów Narodowego Programu Toksykologicznego, okazało się, że emitowane przez telefony komórkowe pole o częstotliwości radiowej wywołuje u gryzoni raka serca i mózgu. Zwiększyła się również zachorowalność na nowotwór wątroby, trzustki, prostaty, przysadki mózgowej i nadnercza. Szczury wystawiano na oddziaływanie telefonów przez 9 godzin dziennie. Może warto się zastanowić, jak często i długo my sami narażamy się na związanie z nimi niebezpieczeństwo…
Szwedzcy biolodzy odkryli w mózgu szczurów alkoholików specjalną sieć neuronów, których zakłócenia w pracy sprawiają, że szczury uważają alkohol za smaczniejszy i bardziej odżywczy niż słodki syrop. Napisano o tym w artykule opublikowanym w czasopiśmie „Science”.
„Kiedy człowiek uzależnia się, zwykle doskonale zdaje sobie sprawę, że uzależnienie się od alkoholu lub narkotyków szkodzi mu i może spowodować jego śmierć, ale nie może nic zrobić z tym problemem — coś psuje się w jego głowie, on traci siłę woli i płynie z prądem” — mówi Markus Heilig z Uniwersytetu w Linköping (Szwecja).
Heilig i jego koledzy dowiedzieli się, gdzie nastąpiło to załamanie i znaleźli sposób, aby to naprawić, gdy badali inny problem związany z alkoholem — zmianę preferencji żywieniowych zwierząt i alkoholików.
Ci, którzy znają alkoholików, często zauważają, że pociąg do alkoholu prowadzi do niemal całkowitej rezygnacji z jedzenia, ponadto alkoholicy nie przybierają na wadze pomimo wysokiej kaloryczności alkoholu, (wyjątkiem jest piwo, którego miłośnicy szybko nabierają zbędne kilogramy).
Niedawno naukowcy odkryli, że dzieje się tak dlatego, że mózg alkoholików zaczyna postrzegać alkohol jako zwykły posiłek, preferując go w porównaniu z resztą jedzenia. To odkrycie skłoniło zespół Heiliga do przekonania, że tworzenie zależności może być związane nie tylko z nieograniczonym dostępem do alkoholu lub narkotyków, ale także z pewnymi zmianami w pracy ośrodków mózgu.
Przetestowali ten pomysł obserwując szczury, które wcześniej uczono pić alkohol, naciskając dźwignię w klatce. Kiedy gryzonie stały się alkoholikami, naukowcy zaproponowali im alternatywę — wodę z dużą ilością sacharyny (bezkaloryjnego odpowiednika cukru).
Naukowcy zauważyli już dawno, że większość zwierząt, jeśli to możliwe, prawie natychmiast przestawia się na słodką wodę, ale około 10-12% nadal pije alkohol. Liczba ta, jak zauważają biolodzy, zbiega się z liczbą osób, które nabywają uzależnienie po serii picia lub długotrwałego zażywania ciężkich narkotyków.
Badając mózg alkoholików, naukowcy zwrócili uwagę na zmiany w pracy genów w komórkach nerwowych zlokalizowanych w ośrodkach smaku, przyjemności i emocji. W szczególności ostro obniżyły one aktywność odcinków DNA związanych z działaniem hamujących łańcuchów neuronalnych i usunięciem cząsteczek kwasu gamma-aminomasłowego (GABA), głównego hamulca układu nerwowego.
Po upewnieniu się o tym, biologowie sprawdzili, co się stanie, jeśli jedno z tych miejsc — gen GAT-3 — zostanie zablokowane lub przymusowo włączone. Wyniki były niesamowite: wyłączenie GAT-3 zamieniło normalne szczury w alkoholików i sprawiło, że piły zamiast syropu alkohol, a aktywowanie genu, przeciwnie, uratowało drugą grupę gryzoni przed uzależnieniem.
Jak zauważa Heilig, ten mechanizm powstawania apetytu na alkohol bardzo dobrze wyjaśnia, dlaczego zwiotczający mięśnie baklofen, podobny w strukturze do cząsteczki GABA, zmniejsza głód alkoholu i jest stosowany w leczeniu alkoholizmu. Wcześniej naukowcy nie rozumieli tego i zastanawiali się, czy można go w ogóle wykorzystać w walce z narkomanią i alkoholizmem.
Bezpieczniejsze analogi tego leku, pozbawione tak silnych skutków ubocznych, staną się pierwszymi prawdziwymi lekami na wszystkie rodzaje uzależnienia, podsumowują autorzy.
Wędrowanie po lesie ścieżkami, z których korzystają dzikie zwierzęta, wyraźnie zwiększa ryzyko ataku kleszcza – wynika z badań polsko-słowackich. Prawdopodobieństwo spotkania kleszcza na leśnych duktach jest nawet 7 razy większe, niż choćby w zaroślach.
„Wbrew intuicji, idąc przez las, lepiej przedzierać się przez krzaki, niż wykorzystywać ścieżki, po których chodzą zwierzęta. Na ścieżkach tych jest aż siedem razy więcej kleszczy, niż obok w zaroślach!” – zauważa w rozmowie z PAP dr Krzysztof Dudek, który w czasie realizacji badania pracował w Instytucie Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.
Jedynymi osobami, które mogą być zainteresowane spotkaniem z kleszczami, są prawdopodobnie badacze tych pasożytów. Kwestią: gdzie w krajobrazie istnieją największe skupiska kleszczy, zajęła się grupa badaczy z Polski i Słowacji: Uniwersytetu Pavla Jozefa Šafárika w Koszycach i Słowackiej Akademii Nauk w Koszycach, a także z Wydziału Biologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza z Poznaniu i Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Wyniki przedstawili w „Annals of Agricultural and Environmental Medicine”.
Badania realizowano od marca do grudnia. Prowadzono je w Tatrach Wysokich na Słowacji oraz na równinach Krasu Słowackiego, w południowo-wschodniej części kraju.
Aby oszacować ryzyko spotkania kleszcza w różnych częściach lasu, naukowcy przebadali niemal 40 wybranych fragmentów powierzchni, przez które przebiegają zwierzęce ścieżki. Dodatkowo oceniali też powierzchnie kontrolne – takie, na których nie widać było zwierzęcych duktów. Liczbę kleszczy oceniano za pomocą metody, która polega na ciągnięciu przez las białej płachty – i jej kontroli pod kątem obecności pasożytów.
Okazało się, że zwierzęce ścieżki aż roją się od kleszczy. Na przebadanych powierzchniach ze zwierzęcymi ścieżkami naliczono aż 308 kleszczy pospolitych, podczas gdy na powierzchniach kontrolnych było ich ponad siedem razy mniej – zaledwie 43 osobniki! Z kolei kleszczy łąkowych (Dermacentor) na ścieżkach zwierzęcych schwytano 435, a na powierzchniach kontrolnych – tylko 135 (ponad trzy razy mniej).
Tak duże nagromadzenie kleszczy w pobliżu leśnych duktów ma związek z obecnością zwierząt, które są ich żywicielami. Sarny, jelenie czy dziki – przemieszczając się po lesie – nie robią tego w sposób chaotyczny, ale korzystają ze ścieżek. I właśnie tam trafia najwięcej kleszczy, które – opiwszy się krwią – odpadają od skóry zwierząt, by: jak w przypadku nimf – przeobrazić się w formę dorosłą; bądź złożyć jaja, jak robią dorosłe samice. Pasożyty kumulują się w pobliżu ścieżek również dlatego, że są mało mobilne – formy dorosłe przemieszczają się na ok. 3 metry, nimfy – na metr.
„Wynik naszych badań może się wydać trywialny, ale ma ważne znaczenie praktyczne. Ludzie intuicyjnie unikają wchodzenia w przysłowiowe krzaki – ponieważ myślą, że tam ich spotka coś złego. Okazuje się jednak, że to właśnie korzystanie z wydeptanych ścieżek jest bardziej niebezpieczne, jeśli chodzi o ryzyko spotkania kleszcza” – podkreśla dr Dudek.